Pamiętam – jakoś latem – gdy jeszcze mój blog pozostawał w stanie oczekiwania na fizyczną, czyli wirtualną realizację, przez pewien czas myślałam, by dać mu podtytuł: Jak wyjść ze śmietnika swojego życia? Później jednak uznałam, że chyba lepiej jakoś inaczej, bo zgodnie z zasadą: „to, o czym myślisz, to właśnie wzmacniasz i przyciągasz” uznałam, że lepiej myśleć o Drodze do Światła niż o śmietniku.
Tyle, że – niestety – ten śmietnik wcale nie zniknął. Choć – Baruch Haszem – troszkę się jakby skurczył. Ale jest. A co to jest ten nasz życiowy śmietnik? Cóż, pewnie każdy ma inny, chociaż wprowadzony powszechnie system segregacji powinien nam trochę pomóc. Tak trochę sobie żartuję.
Śmietnik swojego życia ma każdy. I wcale nie chodzi tutaj o pracę, związki, czy majątek. Ale przede wszystkim o nasze myśli, uczucia, świadomość. O ich jakość, o ich wartość, o ich czystość. Nie tylko nasze materialne bycie wytwarza odpadki, z którymi coś trzeba zrobić, ale też nasz umysł. Wszystkie nasze negatywne, destrukcyjne myśli nie zutylizowane, zaczynają w końcu śmierdzieć, gnić i – często – wytwarzać szkodliwe substancje. A te po jakimś czasie zaczynają przenikać do naszego organizmu, do naszych relacji z ludźmi, naszych działań itd.
Właściwie nie wiem, dlaczego o tym piszę, może to wpływ przeziębienia, które mnie dusi i osacza i próbuje mówić swoim zaciśniętym w piekącym gardle głosem.
Przyznaję, że od lat pracuję nad czystością myśli, nad umiejętnością przekierowywania ich na właściwą Drogę, ale ciągle jakieś cuchnące odpadki próbują mnie przydusić i zatrzymać. Okazuje się, że Życie jest nieustanną walką o Światło, o Czystość, o Blask. I zdarza się, że ogarnia mnie bezradność i bezsilność, czyli – po prostu – brak świadomości, ciemność.
Pamiętam, jak kiedyś przeczytałam w jakimś komentarzu do Tory, że brak świadomości nie zwalnia nas z odpowiedzialności. Jak często mówimy, że nie wiedzieliśmy, nie byliśmy świadomi? Rabini nauczają, że człowiek ma być świadomy. Świadomy: co robi, dokąd idzie, jakie będą tego konsekwencje. Zawsze. Brak świadomości nie zwalnia z odpowiedzialności.
Tak, ale właściwie nie o tym miałam pisać.
Miałam napisać taką tylko krótką historię. Ale te myśli powyżej przyszły i połączyły się, i splotły swe nici z tymi poniżej, i stworzyły obraz.
***
Pamiętam – jakoś latem – jechałam tramwajem. Padał deszcz. Właściwie – była ulewa: wielkie płaty deszczu obijały się o szyby tramwaju. Tego dnia było sennie, ale ten deszcz jakoś mnie OBUDZIŁ. A przede mną siedziała kobieta. Przysypiała. Głowa leciała jej na dół, za chwilę do tyłu, to znów na boki. Och, jakże często ja tak się czułam! Na chwilę oczy się otwierają, zagląda się w prawo, w lewo, może dostrzegę coś ciekawego, może coś mnie zainteresuje, obudzi, przebudzi. O, ja przecież nie śpię! Wiem, co się dzieje, wszystko widzę!
Obok przejechał wtedy tramwaj. Stukotał, jakby to było bicie serca. Mojego serca.
Jak często pamiętamy o naszym Sercu? Jak często słyszymy naszą Duszę? Jak bardzo śpimy w naszym życiu? Zamykamy oczy i udajemy, że wszystko jest dobrze. Idziemy we śnie, omotani tysiącem bzdurnych zależności.
***
w cieniu Twych rąk, Panie mój, ukryłam się, schowałam lęk mój słaby, a tak w siłę rosnący, nie pozwól mi, ochroń mnie, ocal od Zagłady ciemnej i strasznej, by już tylko ciepło Twych skrzydeł otulało mnie i wiodło Drogą Twej Świętej Obecności, by już odszedł ten ściskający gardło strach, bo tylko Ty Panie Jesteś, tylko Ty Panie mój Jedyny. Usłysz mnie Panie i ocal.
Baruch Haszem
Ania Forystek